Internetowa czytelnia dobrym miejscem na Twój debiut literacki

Skocz do treści
Ustawienia kontrasu:

Anna Stryjewska: „Pocałunek morza” — odcinek 3.

Paulina Zielińska miała wrogów i przyjaciół podzielonych na dwa obozy. Zjednała sobie tę część, która uwielbiała jej pikantne, często zmyślone historyjki, a także bez skrępowania korzystała z wysokiego kieszonkowego, które Paulinka w przypływie szczerości potrafiła wydać w ciągu jednego dnia, zapraszając swoich znajomych na lody i pączki do cukierni. Pod wpływem złości, nie omieszkała tego później wypomnieć, ale i tak mało kto się tym przejmował.

Pozostałych raziła bezczelnością, próżnością i złośliwą naturą, dlatego połowa klasy schodziła jej z drogi i nie wdawała się z nią w żadne zatargi. Od początku było wiadomo, że Patrycja będzie zaliczała się do tej drugiej grupy, zwłaszcza, że tamta traktowała ją jak powietrze.

Pewnego dnia matematyczka przywołała Zielińską do tablicy. Miała wykonać działanie na ułamkach dziesiętnych, niezbyt trudne, ale dziewczyna nie miała bladego pojęcia, jak się do tego zabrać. Nic więc dziwnego, że dostała dwójkę. Patrycja natomiast poradziła sobie z przykładem bez najmniejszego problemu. Trzeba było widzieć minę Pauliny, gdy nauczycielka stawiała ,,nowej” piątkę. To wydarzenie również zdecydowało o wrogości do Patrycji.

Tego dnia, gdy opuszczały szkołę, miał miejsce, jeszcze jeden istotny incydent. Otóż w pewnej chwili pod bramą zatrzymało się lśniące, zachodnie auto. Wysiadła z niego kobieta w bielutkim jak śnieg płaszczu, ściągniętym w talii szerokim, czarnym paskiem. Głowę miała omotaną czarnym szalem, a twarz częściowo zasłoniętą wielkimi okularami. Już na pierwszy rzut oka widać było wyrafinowaną elegancję i zasobny portfel. Patrycja zamarła w bezruchu, gdy podbiegła do niej Paulina, powitała ją krótkim cmoknięciem w policzek, po czym schowała się we wnętrzu srebrnego cacka. Zielińska stała jeszcze przez moment, zapatrzona w szkolne podwórko, po czym usiadła za kierownicą, ruszyła mocnym zrywem, aż pozostał po oponach czarny, głęboki ślad na świeżym śniegu.

 

 

Nadeszła ostatnia sobota lutego. Dzień był wyjątkowo piękny, jak na zamówienie. Niebo nasycone czystym błękitem, poprzetykane srebrnymi nitkami obłoczków, wypuszczało strumienie światła, które jak lasery padały na ziemię. Na jaskrawej, błyszczącej świeżością płachcie śniegu, odbijały się smukłe sylwetki drzew, przybrane w białe, odświętne czapy.

Parafialny kościółek pod wezwaniem św. Krzyża w Kozienicach, zgromadził tego dnia tłum gości, tych zaproszonych, i tych przywiedzionych ciekawością.

Wymieciony dziedziniec kościelny był pusty, dopiero kiedy echem przebrzmiały ostatnie tony ,,Ave Maryja”, ze środka zaczął wylewać się kolorowy tłum. Patrycja chciała poczekać, aż młoda para skończy modlitwę, ale fala ludzi wypchnęła ją na zewnątrz i chcąc nie chcąc musiała tam już pozostać. Nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, a większość twarzy widziała pierwszy raz w życiu. Czuła się w dalszym ciągu obco i źle, zwłaszcza, że tak naprawdę nie było osoby w tym gronie zainteresowanej jej istnieniem. Przyjechała tutaj z babką i Tereską, które wynajęły taksówkę, zostawiły ją przed kościołem, a potem gdzieś zniknęły. Założyła starą, zbyt krótką sukienkę i czuła się w niej okropnie. Jakby tego było mało, przez cały ostatni miesiąc tata nie pojawił się nawet przez chwilę, aby omówić z nią jakiekolwiek sprawy. Nie zainteresował się jej losem, a co dopiero mówić o tak przyziemnej sprawie, jak sukienka i buty.

Ale w momencie, gdy go zobaczyła, złość jej minęła, a nawet więcej — rozczuliła się do łez. Młodzi wyglądali tak pięknie, jakby ktoś wyciął ich z jakiejś pięknej baśni i przeniósł tu, do całkiem innego wymiaru. Zwłaszcza Olga, która w białej, drapowanej sukni i pelerynie z lisa, zakrywającej ramiona, przypominała Królową Śniegu. Olśniewała urodą, ale w jej zielonych, magnetycznych oczach tkwił chłód.

Goście czym prędzej otoczyli ich ciasnym kołem i zaczęli składać życzenia. Dzień gasł powoli, mróz był coraz większy. Niektórym marzył się zapewne już gorący rosół i coś mocniejszego na rozgrzewkę.

Patrycja wkręciła się w tłum i z trudem dobrnęła do ojca. Przylgnęła do niego, podnosząc do góry skromny bukiecik z frezji.

— Tatusiu, życzę ci szczęścia z całego serca — wyszeptała.

Uśmiechnął się w odpowiedzi, pogłaskał lekko po włosach i pchnął dalej. Stanęła oko w oko z macochą. Zobaczyła błysk niechęci i zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, tamta nachyliła się jej do ucha i syknęła:

— Zjeżdżaj stąd, bękarcie!

Znieruchomiała, ktoś ją potrącił, ktoś nadepnął, chciała coś zrobić, krzyknąć, rzucić się w stronę ojca, poprosić o wyjaśnienie, ale nie uczyniła nic. Wbiła w niego zrozpaczony wzrok, licząc jeszcze na cud. Jego spojrzenie uciekło tymczasem daleko, podał swojej nowo poślubionej żonie ramię i poprowadził ją do przystrojonej wstążkami limuzyny. Tuż za nimi, z naręczem świeżych, kolorowych kwiatów szedł wysoki, ciemnowłosy chłopak w białym smokingu. Gdzieś z tyłu mignęła roześmiana twarz Pauliny. Ojciec nie obejrzał się za siebie ani razu. Goście poznikali we wnętrzach samochodów i za chwilę na placu znów zrobiło się pusto.

Z odrętwienia wyrwał ją stukot obcasów. Jakaś elegancka dama w futrze położyła rękę na jej ramieniu i zapytała z troską:

— A ty, drogie dziecko, na kogo czekasz? Nikogo tu już nie ma, wszyscy pojechali, czyżby zapomnieli o tobie?

— Ja, ja… przyszłam tylko na ślub… — wybąkała.

— A jak wrócisz? Daleko mieszkasz?

— W Górkach — odparła zmieszana. — Pójdę piechotą — dodała.

— Ależ to kawał drogi! Nie ma mowy, nie możesz tak sama iść, robi się ciemno… podwiozę cię! — zaproponowała stanowczym głosem.

— Nie, dziękuję. Przecież sobie poradzę, proszę sobie nie robić kłopotu! — zaprotestowała.

— Żaden problem, wsiadaj do samochodu i nie dyskutuj! — mówiąc to, roześmiała się perliście.

Wsiadła posłusznie i zanim upłynęło pięć minut, była już na miejscu. Podziękowała nieznajomej, a gdy odjechała, podreptała do pustego domu. W piecu dawno wygasło, poczuła w powietrzu mroźny powiew. Rozebrała się więc szybko i wskoczyła do łóżka. Cisza panowała wokół, tylko antyczny zegar na ścianie miarowo odmierzał czas. Znów powróciły złe myśli, a sen nie przychodził. Szlochała więc w poduszkę, wyrzucając z siebie cały żal do świata. Żal o to, że umarła najukochańsza na świecie mamusia, żal, że tata ją tak oszukał, że zostawił ją w tym domu i o to, że czuła się tak samotna… Było tego znacznie więcej, ale postanowiła zapomnieć o reszcie, by jeszcze bardziej nie płakać. Zacisnęła zęby i łkała dalej, gdy nagle usłyszała jakieś kroki pod oknem. Potem otworzyły się drzwi i do środka ktoś wszedł. Nasłuchiwała. Serce załomotało, ale nie wiadomo, czy ze strachu, czy z oczekiwania. Może to tata? Może przyjechał, by ją zabrać i wszystko wyjaśnić?

Ktoś kaszlnął, chrząknął i wszedł do pokoju, w którym leżała. Zerwała się, będąc już pewna, że to nie tata.

— Kto tu? — krzyknęła.

— Patrycja?

Usłyszała zdziwiony głos Zygmunta, który zapalił lampkę i przysiadł na brzegu łóżka.

— Nie zostałaś na weselu, dlaczego? Zobaczyłem palące się przez chwilę światło w kuchni i postanowiłem sprawdzić, czy to nie złodziej. Płaczesz?

W odpowiedzi znów zalała się łzami, bo zrobiło jej się jeszcze bardziej smutno.

— Ojej, niedobrze! Czy ktoś ci sprawił przykrość?

Kiwnęła głową i chlipała dalej. Zygmunt tymczasem nachylił się nad nią i zajrzał jej głęboko w oczy.

— Nie płacz, Maleńka! Jesteś taka ładniutka, że aż żal człowieka bierze… Tutaj, w tym domu nie zaznasz niczego dobrego, a ten drań się na ciebie wypiął. Gdybym go dorwał! — mówiąc to głaskał ją po włosach, po policzkach, po plecach... Wraz z jego oddechem poczuła woń alkoholu. Miał na sobie odświętne ubranie, białą koszulę, krawat i sweter w serek skropiony wodą kolońską. Ona płakała już ciszej, urywanym głosem powiedziała, co ją spotkało, a on coraz bardziej się do niej przytulał. Jego palce wędrowały po jej ciele, wkradając się coraz bardziej w głąb pierzyny, pod flanelową koszulę.

— Panie Zygmuncie! Co pan mi robi? — zawołała nic z tego nie rozumiejąc.

— Nic słodziutka… — westchnął — daj tylko dotknąć, nie zrobię ci przecież krzywdy. Będę się tobą opiekował, będę o ciebie dbał, o tak… Jesteś taka słodka, śliczniutka, w całej gminie nie ma takiej drugiej. Podobno twoja matka też była piękna, oj piękna… Cudownie, oj cudownie!

Zgasił lampkę i położył się obok. Pieścił jej dopiero co zarysowane piersi, brzuch, a potem zsunął rękę niżej, za pępek. Delikatnie odchylił majtki.

— Nie, proszę, błagam! Niech mnie pan zostawi!

— Jeszcze chwilkę, nic ci nie zrobię, nie będzie cię bolało, pozwól mi tylko potrzymać, jeszcze chwila, o tak, cudownie! — jęknął, wydał z siebie cichy okrzyk i zamilkł .

Chwilę trwało, zanim wstał i poszedł do kuchni. Tam zapalił papierosa.

— Tylko nic nikomu nie mów! Niech to będzie nasza tajemnica! — rzucił na odchodne.

— A komu miałaby o tym powiedzieć? — zapytała samą siebie przerażona — kto by ją wysłuchał i uwierzył? Czy jest na świecie taka osoba? W tej chwili pomyślała o zmarłej matce, zatęskniła za nią, złożyła ręce, zamknęła oczy i opowiedziała jej o tym wszystkim, co ją złego ostatnio spotkało.

 

 

Śnieg padał całą noc weselną, dzień i kolejną także.

W poniedziałek po szkole, najpierw chwyciła łopatę i zaczęła odgarniać wjazd do bramy i ścieżkę wokół domu. Tereska spała po dwóch dniach weselnego szaleństwa, Jaroszowa doglądała właśnie swojego gospodarstwa. Była zła od niedzieli.

Wówczas, gdy wróciła nad ranem nie omieszkała wykrzyczeć Patrycji jej nieodpowiedzialnego zachowania. Naraziła swoją bezmyślnością rodzinę Jaroszów na kpinę, śmiech i spekulacje ze strony gości, jak to określiła. Nie obchodziły jej tłumaczenia dziewczynki, że to nią nikt się nie zainteresował i że zostawiły ją pod kościołem w Kozienicach na pastwę losu. Swoje niezadowolenie babka okazywała naburmuszoną miną, ostentacyjnym rzucaniem wszystkiego, gdzie popadło. Najpierw zdjęła bistorową garsonkę w kwiaty i kazała ją od razu wyprać, potem zażądała gorącego rosołu. Patrycja nie miała pojęcia, jak się gotuje rosół, a wolała już nie pytać, dlatego wyjęła oskubaną kurę z lodówki i wrzuciła ją bezpośrednio do gara z wodą. Postawiła na kuchni, osoliła i czekała aż mięso będzie miękkie. Babka zasnęła, ale jakież było jej zdziwienie, gdy po przebudzeniu, zobaczyła w garnku obgotowany, zsiniały korpus, a po rosole nie było śladu.

— Ty bezmyślny, niewdzięczny bachorze! — wykrzyczała Patrycji do ucha i nawet podniosła rękę, by ją uderzyć, ale akurat wszedł Zygmunt.

— Oj, a co ja widzę? Helenka zła? Co Helenka chce od tej dziewczyny? Co ona takiego złego zrobiła?

— Coo? — zaperzyła się babka — A zobacz, co zostało z kury! Zobacz, co za rosół ugotowała ta gówniara! Przecież pies tego nie będzie chciał ruszyć! — rzuciła wzburzona.

— Najpierw trzeba mieć psa. A poza tym, daj jej spokój, to przecież jeszcze dziecko, jeszcze się zdąży w życiu napracować! A jak sama wiesz, do tej pory niczego dobrego nie zaznała, prawda?

Babka zamilkła, a słowa te w widoczny sposób wywarły na niej wrażenie.

— Jak tam wesele? Pewnie się udało?

— Oj tak… Ach, Zygmusiu, czegóż tam nie było? Same najlepsze frykasy! A jacy goście?

Jaroszowa piała z zachwytu jeszcze chwilę, rozlała w międzyczasie po dwa kieliszki wódki, a kiedy wypili, sąsiad poszedł. Zaraz też wstała Tereska i zaczęły się przygotowania do poprawin.

 

Po pewnym czasie skończyła odgarnianie śniegu i wspominanie. Odniosła łopatę do szopy, a gdy wracała, dostrzegła siedzącego na ławce ojca. Miał na sobie nowy, elegancki płaszcz, spodnie w kant i skórzane buty ze szpicem. Pachniał, jakby wyszedł dopiero z perfumerii.

— Jak się czujesz? Wszystko w porządku? — zapytał.

Co mu miała odpowiedzieć? Najgorsze było to, że w sercu chowała tyle żalu i urazy.

Już dawno planowała wykrzyczeć mu to wszystko, a gdy wreszcie teraz nadarzyła się ku temu okazja, stchórzyła. W dodatku tak na nią patrzył, jakby chciał powiedzieć: przepraszam.

— Odniosłem wrażenie, że zadomowiłaś się tutaj na dobre, prawda?

Usiadła obok i końcem buta rysowała na śniegu dziwne figury. Milczała w dalszym ciągu. Czekała, aż powie: pakuj rzeczy, córeczko, jedziemy do domu! A tymczasem usłyszała:

— Spójrz tylko co ci przywiozłem! To wszystko dla ciebie, same pyszności! Tort czekoladowy, makowiec, sernik, szarlotka…

— Dziękuję, ale nie mam na nic ochoty — rzuciła sucho, a po chwili nie wytrzymała i krzyknęła — Tato, proszę! Zabierz mnie stąd! Obiecałeś przecież! — jej głos łamał się rozpaczliwie. — Tato, powiedz coś wreszcie!

— Uspokój się córeczko, wszystko będzie w porządku, naprawdę… — uśmiechnął się na potwierdzenie tych słów i wytarł z jej policzka łzę.

— Schudłaś, zmizerniałaś Kruszynko, ale… musisz być dzielna. To jeszcze trochę potrwa, już niedługo, ale musisz dać Oldze więcej czasu, to dobra kobieta, tylko trochę, hm… pamiętliwa…

Nie rozumiała o czym mówi, ale bała mu się spojrzeć w oczy. Spoglądała więc nieruchomo, jak podnosi się z ławki, jak otrzepuje ze śniegu swój nowy, zimowy płaszcz.

— Tato! — wyrwało jej się z piersi. — Nie odchodź jeszcze, dopiero co przyszedłeś!

Wyczuła napięcie i zdenerwowanie na jego twarzy.

— Muszę już iść! — rzucił niecierpliwie. — Niedługo przyjadę, a wtedy zostanę dłużej. Nie czekał już, co powie, tylko cmoknął ją w czoło, wyprostował się i ruszył z wyraźną ulgą na twarzy w stronę furtki, gdzie we wjeździe stał zaparkowany czarny, błyszczący mercedes.

 

 

 

Pociąg zatrzymał się ze zgrzytem. Otworzyła oczy odrywając myśli od wspomnień. Przedział niemal opustoszał, za to przejście w wagonie pociemniało od tłumu podróżujących, usiłujących przedostać się do wyjścia.

— Jaka to stacja mamusiu? Daleko jeszcze do domu? — zapytała ta sama dziewczynka, która wcześniej odnalazła długopis.

— Toruń, Małgosiu — odparła ładna kobieta, tarmosząc ją pieszczotliwie za włosy.

— Czy to jest ten sam Toruń, w którym urodził się Kopernik?

— Tak córeczko, dokładnie ten sam… i z czego jeszcze słynie Toruń? — spytała.

— Z pierników — odparła Małgosia bez namysłu — i z krzywej wieży, i …

— Bardzo ładnie! — mama zachwycona klasnęła w dłonie i pocałowała pociechę w policzek.

— Mamusiu, a czy daleko jeszcze do domu?

— Nie, kochanie, jesteśmy już bardzo blisko, została nam jeszcze jakaś godzina drogi…

— A czy myślisz mamusiu, że tatuś i Przemek będą na nas czekali na dworcu? Tak bym chciała, by Przemek przyszedł ze swoją dziewczyną, bardzo ją polubiłam, jest taka wesoła i bardzo ładna, ale on tak często zmienia dziewczyny…— dodała ze smutkiem.

Patrycja zamarła na dźwięk tego imienia. Do pewnego czasu kojarzyło jej się z czymś najsłodszym na świecie, ale teraz… Osunęła się na oparciu kanapy i wzrok znów powędrował za okno. Tam, w uciekającym krajobrazie zaplątał się jeszcze jeden kadr z życia.

 

 

 

Pewnego dnia, a było to wczesną wiosną, Jaroszowa kazała jej się ciepło ubrać.

— Pojedziesz ze mną na targ, będziesz pilnowała wozu i konia!

— A szkoła? Dzisiaj miała być klasówka z historii!

— Szkoła nie zając — nie ucieknie, a klasówkę napiszesz innym razem…

Wóz był stary, rozdygotany, a za siedzenie służyła im drewniana deska, wsunięta między zakładki. Leciwa, gniada klacz, ciągnęła go pustymi ulicami, a odgłosy podkutych kopyt, odbijały się głuchym echem po asfalcie. Ranek był jeszcze chłodny, ale nad horyzontem skrzyła się już złotawa, promienista łuna będąca zapowiedzią ciepłego dnia.

Kiedy dotarły na miejsce, ze zdumieniem dostrzegła tłum ludzi, dziesiątki zaprzęgów, samochody i zwierzęta. Jedni przyjechali kupić, inni — sprzedać. A kupić można było dosłownie wszystko: paszę dla zwierząt, nasiona, zboże, buraki pastewne, ziemniaki, wyroby z wikliny, drzewa, metalu, a także zwierzęta hodowlane. I to jeszcze nie koniec. Jaroszowa ściągnęła lejce i podała je Patrycji. Zsunęła się z wozu z zadziwiającą zręcznością, rozejrzała dookoła i gdzieś pobiegła. Dziewczynka przyglądała jej się ze zdziwieniem.

Na co dzień Jaroszowa uskarżała się na swoje zdrowie, zwykle powolna i ociężała, a tu proszę — żywioł. Była pokaźnej tuszy, niewysoka, ubrana w szarą, watowaną kurtkę, plisowaną spódnicę do połowy łydki, na nogi wsunęła gumiaki, głowę zaś obwiązała kwiecistą chustką z frędzlami. Co tu dużo mówić? Wyglądała śmiesznie i bardzo niegustownie.

Patrycja skuliła się z zimna, drewniana deska zaczęła ją uwierać w pośladki. Tłum ludzi przelewał się bez przerwy, ale głównym ośrodkiem handlu był plac usytuowany kilkanaście metrów dalej. Tam właśnie pobiegła babka i zginęła. Czas wydłużał się. Przestał ją interesować jarmarczny zgiełk, więc wróciła myślami do szkoły. Pomyślała o Ewie i o tym, że po szkole planowały pójść na spacer nad rzekę. Nagle tuż za plecami rozległ się warkot motoru. Mimo woli obejrzała się za siebie. Zobaczyła jak kierowca pojazdu w skórzanej kurtce zdejmuje z głowy kask, jak wkłada go do kufra na tylnym kole. To nie był zwykły motor, jakim jeździli chłopcy we wsi, ale czerwony, połyskujący odrzutowiec upstrzony kolorowymi napisami, zaopatrzony w lusterka i szare, metaliczne osłony. Gdzieś już widziała tego chłopaka; ten czarny, rozwiany włos, śniadą cerę i zuchwały uśmiech. Jasne! Był na ślubie u ojca! Eureka! Przypomniała sobie w tym momencie słowa Ewy o pewnym podobieństwie i zamarła w bezruchu. Po chwili i on wkręcił się w tłum i zniknął jej z oczu.

Wkrótce dostrzegła babkę człapiącą w jej kierunku. Obok niej szedł mężczyzna z taczką załadowaną workami nawozu. Gdy doszli, wrzucił je między deski, aż wóz jęknął głośno, ukłonił się grzecznie i poszedł sobie. Tamta westchnęła ciężko, sapnęła, smarknęła. Wtem jak spod ziemi, wyrósł obok nich ten sam bujnowłosy przystojniak. Uśmiechnął się i szarmancko pocałował dłoń babki. Patrycja miała okazję przyjrzeć mu się z bliska.

To wszystko działo się obok, ale jej jakby nie dotyczyło. Chłopak miał zielone oczy i zarysowane ładną linia usta. W uśmiechu pokazywał równe, białe zęby.

— Co ty tu robisz, Przemku? — zapytała babka.

— Ja? — widać było, że jest zmieszany i zaskoczony spotkaniem. — Przyjechałem kupić mamie porządną miotłę.

— Miotłę? — zdziwiła się. — A po co jej miotła, wybiera się gdzieś?— Jaroszowa wysiliła się na kiepski żart.

— Właściwie to nie jej, tylko panu Andrzejowi, do zamiatania wjazdu i podwórka.

— Teraz rozumiem — pokiwała głową, choć nie dawały jej spokoju kłębiące się myśli.

Nie przyzwyczajona była do takiego zbytku i od zawsze musiała się liczyć z każdym, wydanym groszem. A tutaj proszę: sprzątaczka, ogrodnik, ktoś od zamiatania podwórka, za nic nie mogła tego pojąć… Wreszcie po kilku grzecznościowych zdaniach, pożegnała chłopca, prosiła, by przekazał wszystkim pozdrowienia i wdrapała się po dyszlu na zydel.

Patrycja przez chwilę czuła na sobie jego spojrzenie. Skuliła się, zgarbiła, a wzrok utkwiła w deskach z nawozem.

— Wio, Gniada! — Jaroszowa szarpnęła lejce, cmoknęła i wóz potoczył się, skrzypiąc.

cdn.

1

© Copyright by Anna Stryjewska, 2009

Promuj notkę

Newsletter

ADS

Polecane książki

KSIĄŻKI `e media`

„Na strunach tęczy — zatrzymując peronowe zegary”. Zamów tę książkę w naszej księgarni


KSIĄŻKI
GRUPY HELION

Tatuaż na mózgu. Moje życie z chorobą Alzheimera

Tatuaż na mózgu. Moje życie z chorobą Alzheimera
Daniel Gibbs, Teresa H. Barker

Cena: 9.90 zł
zobacz opis

[ powrót ] | [ góra ]

Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji `Pomoc` w menu przeglądarki internetowej orologi replica.